Lubię ględzić. Szczególnie jeśli mogę sobie poględzić na tematy religijne.
Mimo nieciekawej piątkowej pogody ludzie cały czas pędzą za swoimi sprawami starając się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Na skrzyżowaniu Kościuszki i Mickiewicza kierowcy w autach irytują się z powodu korków, a pewna urocza blondynka rozmawia z przejęciem na temat obrusów do świątecznego śniadania.
Ja mimo wszystko, iż mógłbym zająć się wyhaczeniem jakieś dobrej promocji w Zorzy, wybieram inną możliwość. Przekraczam próg franciszkańskiego klasztoru i wchodzę w mury, które pamiętają Leszka Czarnego, rosyjski zabór, niemiecką okupację czy zakupy na kartki.
Droga krzyżowa dochodziła już do połowy. Rozmodleni ludzie klęczeli w kruchcie starając się dobrze przeżyć nabożeństwo. Nawet moje głośne i niezgrabne kroki nie wybiły ich ze skupienia.
Wysoki ministrant w towarzystwie dwóch staruszek prowadzi złoty krzyż przez kolejne stacje, przy których duchowny z wysokości ambony wypowiadał komentarze.
Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że wcale nie trzeba było żyć dwa tysiące lat temu aby poczuć misterium Triduum Paschanego. Tak naprawdę teraz Jerozolima tamtych dni tez jest dla nas osiągalna.
Wczoraj świat wciąż wrzeszczał o zatargach partyjnych, kryzysie gospodarczym czy nadchodzącym Euro 2012. W tym zgiełku, Mistrz ponownie po cichu i na uboczu zebrał Uczniów pod wieczór aby pokazać im, że człowiekowi wiele do szczęścia nie potrzeba – tylko chleb i wino spożywane z miłością, w gronie najbliższych.
Pamiętamy dobrze Gibsonowski obraz „Pasji” przedstawiający Wielki Piątek. Dziś też Jezus niesie swój krzyż na Górę. Tak samo jak kiedyś na swej drodze mija ludzi przypadkowych, nierozumiejących sytuacji. Może już dziś nie rzuca się kamieniem czy nie pluje w twarz, lecz to zostało zastąpione przez zobojętnienie, przemianę duchowego święta na plastikowego króliczka, który w niedzielę okaże się ważniejszy niż pierwotna istota tego co teraz przeżywamy.
Wielka Sobota jest dniem ciszy. Niby wszystko już zostało powiedziane. Cieśla okazał się oszustem, nie dał rady zejść z krzyża, a Kajfasz z Annaszem, mogą przybić sobie piątkę, gdyż uchowali Żydów przed kolejną religijną schizmą i gniewem Rzymian. Dziś w naszym rodzinnym przeżywaniu świąt też nastaje taki moment ciszy – wszystko już kupione, jajka poświęcone, teściowie przyjechali na obiad, a barek tylko czeka aż wieczorem zostanie opróżniony. Cały cyrk już prawie za nami – tylko ból brzucha pozostanie do kolejnego tygodnia.
Z teologicznego punktu widzenia, sobota jest czasem gdy Zbawiciel ustawia nowy porządek wszechświata, schodząc do piekła aby wybawić zbłąkane dusze. Jest to wydarzenie ponadczasowe i trudno zrozumiałe dla nas, przeciętnych zjadaczy chleba, którzy bardziej muszą martwić się o to jak godnie przeżyć „do pierwszego” a co dopiero rozważać tak trudne zagadnienie. Jednak święta Wielkanocne w swej atmosferze powinny temu sprzyjać – choćby miało się to ograniczyć do prostej pogadanki przy stole z rodziną i znajomymi.
Soteriologia jest dyscyplina, która postarała się powiedzieć co nieco na temat tego co dzieje się po śmierci z duszą oraz rozważa wszelkie związane z tym tematem treści.
W niedzielę po czterdziestu dniach postu, ponownie zabrzmi „Alleluja!” na znak dobrej nowiny. Dowcipni mawiają, że Pan Jezus jako pierwszym okazał się kobietom tylko po to aby w swych plotkach rozniosły wieść o tym niezwykłym cudzie.
Co dla niektórych. Jest to trochę dzień pretensji - bardzo by chcieli aby Chrystus przyszedł do nich osobiście, objął i przytulił. Powiedział aby już się nie martwili, że nasze życie ma sens i zmierza w odpowiednia stronę. Aby mogli wygrzać się świetle jego chwały i zagrać na nosie tym wszystkim niedowiarkom, którzy powątpiewają w to co głosi Ewangelia.
Nic bardziej błędnego. On przychodzi. Puka do naszych sumień i jeśli tylko chcemy, wpuszczamy go na tyle ile będzie nam się podobało. „Błogosławieni, którzy nie widzieli a uwierzyli.”